Dawniej narciarski urlop traktowany był w Polsce jak poważna wyprawa i wydarzenie całego sezonu – trwał zatem zwykle tydzień bądź nawet dwa. Teraz – z racji tempa życia i pracy, ale też łatwości przemieszczania się (dzięki liniom lotniczym, szybkim pociągom i rozwojowi autostrad) i zmian klimatu – pojawił się nowy trend. Narciarze zaczęli jeździć w góry na krócej – zwykle dwa, trzy, maximum cztery dni, ale za to dużo częściej, bo nawet kilkanaście razy w ciągu zimy.
— materiał partnera —
Wyjazdy w góry na kilka ledwie dni stają się coraz popularniejsze. Trudno się dziwić.
Okazuje się przy tym, że model taki może mieć wiele zalet. Elastyczne planowanie wyjazdu pozwala, po pierwsze, wykorzystywać optymalne warunki śniegowe (miłośnicy jazdy w puchu mają nawet na to specjalny termin: wyjazd „na prognozę”). Równocześnie w ciągu zimy można poznać dużo więcej miejsc – i ocenić ich atrakcyjność. Kilka dni na stoku wystarczy do zregenerowania umysłu i nabrania kondycji – zwłaszcza, jeśli spędza się je na intensywnej jeździe. Znaczenie mają też koszty: krótki wyjazd nie wymaga zwykle takich pieniędzy, jak długi urlop. Oczywiście rolę gra i to, że na nowy styl zareagował też rynek turystyczny – biura podróży i ośrodki narciarskie także w tym zakresie prześcigają się w wymyślaniu atrakcyjnych ofert. I chodzi nie tylko o rozmaite zniżki czy pakiety, ale również o formułę krótkiego wyjazdu: chociażby łączenie wypoczynku na nartach z atrakcjami kulinarnymi, zabiegami wellness czy imprezami après ski.
Znamienne też, że choć w przypadku krótkiego urlopu szczególnie ważny jest czas dotarcia na miejsce i powrotu, to dziś szybko można się dostać nawet do odległych ośrodków. Dlatego planując taki wyjazd śmiało można rozważać chociażby Alpy francuskie i szwajcarskie czy Pireneje Andory.
A każdy do końca życia zapamięta przecież nawet krótki wypad do legendarnego Chamonix (lot do nieodległej Genewy, a potem transfer busem lub autem) – oprócz setek kilometrów przygotowanych tras (co ważne: bynajmniej nie tylko dla narciarskich wyczynowców) są tam niezmierzone połacie do jazdy w puchu. Ikoną off piste jest prowadzący z grani pod Aiguille du Midi (3 842 m n.p.m.) zjazd językiem lodowca Valle Blanche – osiągalny również dla średniozaawansowanych, jednak najlepiej pod opieką przewodnika (na szczyt dociera kolejka linowa). A wszystko pod charakterystyczną kopułą najwyższej góry Alp i Europy, czyli Mont Blanc i w jedynym w swoim rodzaju klimacie samego miasteczka.
W Szwajcarii podobny zachwyt wywoła pobyt w Interlaken, czyli region Jungfrau. Składają się nań, po pierwsze, trasy wokół Wengen – urozmaicone jak należy, a opromienione sławą Laubernhorn, jednej z najtrudniejszych tras zjazdu alpejskiego Pucharu Świata. Rozległy Kleine Scheidegg mogą penetrować chętni o rozmaitym poziomie umiejętności. Wszyscy będą tam podziwiać niebywały widok na masyw Möncha, Jungfrau i Eigeru z północną ścianą tej – tyleż majestatycznej, co groźnej – sławy ekstremalnego alpinizmu. Pobliski Grindelwald, prócz stoków szerokich i łatwych, oferuje spore połacie do jazdy pozatrasowej. Osobną jakością jest możliwość wjazdu kolejką zębatą, poprowadzoną wykutym – w latach 1896 – 1912! – tunelem, na Jungfraujoch Top of Europe. Pociąg kończy bieg na najwyżej położonej (3454 m n.p.m.!) stacji kolejowej kontynentu – w sercu obszaru „Swiss Alps Jungfrau-Aletsch” wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zwłaszcza widok na pierwsze kilometry lodowca Aletsch robi tam wrażenie.
A nad przeciwległą stroną doliny góruje Piz Gloria Schilthorn (2970 m n.p.m.) – to z tego szczytu straceńczo zjeżdżał James Bond w filmie W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (dziś jest tam muzeum agenta 007).
Z kolei w Engelbergu, największym obszarze narciarskim Szwajcarii centralnej, niezapomniane wrażenie zrobi lodowcowy masyw Titlis (3239 m n.p.m.), zwłaszcza, że jego piękno i potęgę można kontemplować z obrotowych wagoników (światowy pierwowzór!) obsługującej szczyt kolejki linowej. Ośrodek chlubi się tytułem „Families Welcome”, ale też słynie z zacnych miejsc do freeride’u.
Zarówno do Interlaken, jak do Engelbergu dostać się można szybko – najpierw samolotem do Zurychu (linie Swiss obsługują loty z Warszawy, Wrocławia i Krakowa, a za narty nie trzeba dopłacać!), a potem spod płyty lotniska szybkim pociągiem do samych stacji.
Do Andory najwygodniej dotrzeć lecąc do Barcelony, skąd do Grandvaliry, największego ośrodka Pirenejów, jest niespełna 140 km. Obszar może zachwycić specyficznym krajobrazem, ponad 300 km tras, a także możliwością heliskiingu! Klasą jest również kuchnia, łącząca proste dania pasterskie z tradycyjnymi smakami katalońskimi i wpływami kunsztu francuskiego. Atrakcją są wreszcie bezcłowe sklepy.
Tanie linie lotnicze obsługują włoskie Bergamo, skąd niedaleko do kurortów Południowego Tyrolu (chociażby do Dobbiacho/Toblach, Kronplatz/ Plan de Corones, Soldy/Sulden am Ortler czy Val Gardeny) oraz Trentino (Pinzolo, Madonny di Campiglio). Obie prowincje słyną z krajobrazów Dolomitów, ale też z jakości przygotowania tras oraz poziomu kwater i kuchni. Szczególny wymiar może mieć teraz narciarski urlop w Cortinie d’Ampezzo – kurorcie topowym dla samych Włochów, a nadto gospodarzu zimowych igrzysk olimpijskich 2026 roku.
Od grudnia samoloty z Warszawy latają też do stolicy austriackiego Tyrolu, Innsbrucka (zresztą szybko można się tam dostać także niemieckimi autostradami). Już samo miasto może być doskonałą bazą wypadową na okoliczne zbocza – chociażby na lodowiec Stubai, olimpijskie trasy Axamer Lizum, czy górujący nad samym Innsbruckiem masyw Nordkette. Niedaleko też stamtąd do innych rozległych i urozmaiconych obszarów Silvretta Arena w Ischgl, na lodowce Sölden czy zbocza doliny Zillertal i lodowca Hintertux. Co ważne, ich położenie gwarantuje śnieg. A to przecież dla narciarza najważniejsze.